sobota, 31 grudnia 2016

31 grudnia

wszystko nie tak. święta miały się snuć powolnie, rozkosznie smakować. dłużyć się czytaniem.
z tych przyjemności było niewiele. pełne niejedzenia, chorowania i leżenia. najcudowniejsze były dwie godziny siesty (którą sobie odsłuchuje) przy światełkach i pod kocem. towarzyszkość na poziomie ujemnym.
po świętach kilka dni spokoju w końcu w brzuchu też. układanie puzzli, czytanie. nad puzzlami można przemyśleć całe swoje życie (polecam;) dwa treningi (po wielu dniach przerwy, których liczba przyprawia mnie o palpitacje serca, więc je przemilczę) po czym organizm zbuntował się ponownie i znowu schował się w chorobę. mam niepokojące przekonanie, że to się nieskończy nigdy.
mam nadzieję, po nowym roku wrócić do mojej rutyny. teraz sylwester pod kocem (czego akurat nie jest mi tak bardzo żal, bo nie lubię zewnętrznego przymusu i sylwestra nie obchodzę)

czytelnicze podsumowanie tego roku jest najładniejsze (poza tym ten rok był zimny, gorzki. kry i lód. czasem tylko drobiny szczęścia) 31 przeczytanych książek. Nie jest to jakoś oszamiałająco dużo, ale w nachodzacym roku mam nadzieje poprawić ten wynik. I może uda się nie czytać w przeważającej ilości kryminałów. Mam już kilka potencjalnych lektur na myśli.
poetycko nie będę się torturować było źle. muszę nad tym popracować, więcej pisać. zdecydowanie więcej pisać. i kropka


teraz czas na leżenie z kotem (kot stara się jak może wyciąga chorobę całym futerkiem)
 filemon leczy lepiej niż wszystkie tabletki świata. i oczywiście nasza urocza służba zdrowia.
książka i kydryński, kydryński razem ze swoją muzyką jest cudowny.

miłego nowego roku!







poniedziałek, 19 grudnia 2016

gram w grudzień

ostatnia sobota była piernikowa i zielona. Panna z zielonego lasu przybyła do domu  i czeka na balkonie na ostatnie przedwigilijne dni żeby się przebrać. A potem jak to kobieta zabłysnąć;)
jeszcze nadal też najlmilsze przede mną ozdabianie pierniczków któregoś późnego wieczoru.
najładniejsze są właśnie te późne wieczory pełne krzątaniny i zapachów ciast.
jeszcze na to czekam. jeszcze będzie się piekł chleb. nie wyobrażam sobie żeby go nie było. wyjętego z piekarnika gorącego, tak bardzo, że aż ręce się ogrzewają.

gdzieś w pojedyńczych chwilach czytanie, ale takie ukradkiem. w pościeli z gorącym imbirem
(imbir z cytryną na przeziębienie i sen) to czytanie bywa krótkie. czekam na to długie świąteczne.
może z kotem. natomiast on spokojnie igonoruje wszystko. porządki i zamieszanie kuchenne.
nie oparł się tylko papierowi na prezenty i wstążce (do której producent chyba coś dodaje, bo wyjątkowo mu smakuje;) papier okazał się być wyborny do poleżenia.
a tak to chowa nosek w poduszkę (pewnie oszczędza siły na choinkę) i śpi i śni o krainach z wiecznym słońcem(?) niestety pogoda jest raczej z krainy wiecznej szarości. ale to i tak nie przeszkadza mi pielęgnować ciepłych uczuć wobec grudnia.

zaraz w radiu aksamit anny gacek to na miłą końcówkę poniedziałku.





czwartek, 8 grudnia 2016

grudzień jest zapachem

niepostrzeżenie mglisty i szary listopad przeszedł w grudzień. to taki miesiąc, że czasem chciałoby się żeby trwał w nieskończoność, by zapamiętać te wszystkie wzruszenia. czy będzie można coś z nich powtórzyć? najwięcej liczą się zapachy choinki i kuchni. i muzyka to jest moja piosenka numer jeden na początek grudnia Mary J Blige Dont let me be misunderstood  chociaż pierwsza mnie zachwyciła tym utworem Aga Zaryan tu  (na jej płytę z interpretacjami dokonań Niny Simone wydałam ostatnie pieniądze, ale dla takich dźwięków warto było, wiedziałam, że będzie mnie nieustannie wzruszać)
a poza tym siesta, nie ma nic bardziej cudownego niż ta muzyka, głos Kydryńskiego i coraz bardziej ciemniejąca niedziela. 

a kuchnia piernikowa, cynamonowa i żurawinowa. do późnych godzin nocnych ze światłem piekarnika. pełna maku i kruchego ciasta. z trójką w tle. ze zmęczonymi powiekami. 
czasem słonym smakiem śledzi na języku (próbowanych ukradkiem) tyle cudowności, na które uwielbiam czekać. 
i co roku podobne do siebie filmy świąteczne, ależ jak miło się je ogląda przy światełkach choinkowych i zamaczaniu kolejnych ciastek w mleku;) 

już nawet uszykował się miły stosik lektur, który pewnie się jeszcze powiększy (no żeby było z czego wybierać;) to taka świąteczna tradycja. 

grudzień jest zapachem. grudniu wlecz się i pozwól się miło zapamiętać.
tymczasem idę łaczyć buraka z grejfrutem. 

środa, 23 listopada 2016

jeszcze listopad

w środku tygodnia listopad wybuchnął wiosną. może trochę w czasie odwlecze się śnieg.
oczywiście śnieg pięknie wychodzi na zdjęciach. w tle i na pierwszym planie. a teraz raczej tylko suche gałązie. ale mamy słońce, a to znacznie rozjaśnia dzień do 15 można się cieszyć.
ciemne popołudnie jest książkowe. i znowu kryminał (ale jak, późna jesień bez?) nie mogłabym.
popołudnia te mają swoje uroki z kotem i herbatą. od czasu do czasu z wyprawami do kuchni.
to nie są zmarnowane minuty czasem wychodzi się z bajaderką w ręce (efekt zakalca;)
a czasem z jabłkiem (takie mgliste postanowienie o zmniejszeniu ilości cukru w diecie)
dziś będą placki z kefirem na obiad (to znacznia utrudnia sprawę, przecież nie da się ich jeść bez cukru pudru) mają one swój urok,któremu trudno się oprzeć.

słucham wywiadów nogasia na stronie wyborczej. i cieszę się, że tam jest.

tymczasem kieruje się do kuchni. ktoś musi zrobić obiad (aby niektórzy mogli się wylegiwać w łóżku przez pół dnia, jak filemon- mistrz nieskończonego relaksu;)



piątek, 18 listopada 2016

piątek w połowie miesiąca

listopad z tego roku zawsze będzie mi się kojarzył z chlebem. pierwszym upieczonym przeze mnie.
potem drugim. z zapachem i rozgrzaną kuchnią. tym bardziej, że to prawie lodowaty miesiąc.
ja marznę ciągle, jestem ciepłolubna i zimą marzę o bilecie do ciepłych krajów. potem przychodzi lato i zmieniam punkt widzenia;)

listopad jest też miesiącem książki hiszpańskiej.  był cabre i jego cień enucha który  był powieścią doskonałą.  patrząc w bibliotece na półkę z literaturą hiszpańską bardzo chciałam wybrać coś co mnie nie zawiedzie, ale też trochę rozbawi, zabierając z świata melancholii cabre; mendoza i jego sekret hiszpańskiej pensjonarki to tak cudownie zabawna opowieść (trochę podobna do najlepszych kryminałów chmielewskiej) abstrakcyjne poczucie humoru autora genialnie poprawia nastrój w najciemniejsze listopadowe wieczory.

no i wrócił Marek Niedźwiecki z Australii, cieszę się, bo znowu jakby wszystko na swoim miejscu.
jedną listopadową markomanię miał Kydryński i to było mistrzostwo świata. i należało to odnotować że takie piękne dwie godziny poza niedzielą miały miejsce. i zachować w pudełku;)
i On lubi Szymborską. O której trochę ostatnio zapomniałam (ze względy na brak współpracy na linii ja- muza poetycka) a której to przypomnienie, przypomniało mi, że tak umiem (nadal) pisać wiersze i wcale to nie są takie złe wiersze (jakie sobie już prawie wmówiłam;p)

idę po herbatę i potem prosto do hiszpanii;)














piątek, 4 listopada 2016

w środku piątku

w środę w radiu śpiewała Agnes Obel jej melancholia i zaduszki komponowały się idealnie.
bo ona tą muzyką otula ciemne i czarne listopadowe wieczory. citizen of glass zaczarowuje zimną jesień. jest piękny, chyba.

poza tym czasem robię zdjęcia liściom, zimnym i mokrym od deszczu. ta jesień mnie przygnębia ze swoim prawie zimowym nastrojem. a liście są jeszcze kolorowe i jest ich jeszcze dużo, chociaż większość opadła. lubię im się przyglądać z bliska. zdarzają się ułamki słońca, wszystko trochę mniej ciemne.

i czytam cabre, dla niego zreztą zostawiłam wszystkie inne książki. to nie było wyzwanie, po prostu spędzanie czasu z jego prozą to jak nieustanne wstrzymywanie oddechu z zachwytu. każde słowo w tej orkiestrze powieści ma swoje nie przypadkowe miejsce. lubię kiedy literatura jest przemyślana.

będę piekła rogaliki, ostatnio niewiele się dzieje w mojej kuchni. z okazji piątku, listy, św. marcina
i weekendu.


sobota, 29 października 2016

w sobocie o radiu

nie lubię kiedy burzy mi się świat. kiedy wszystko w radiu tak dobrze się ze sobą komponuje.
i każdy głos, który mówi jest oczekiwany. nie lubię zmian, szczególnie tych, które psują, to co było dobre. i tak jest mi przykro, że michał nogaś odchodzi z trójki. dziś było pożegnanie w radiowym domu kultury byłam wzruszona, to było takie ładne. smutno, że to koniec.
To dzięki Redaktorowi spotkałam się z powieściami Cabre. nigdy tego nie zapomnę.

dobrze, że jest Siesta, moje niedziele dzielą się na te, w których ona jest (te piękne i nadzwyczajnie cudownie muzyczne) i na te, kiedy jej nie słucham (te mniej piękne)

ciągle jakieś kłopoty w rzeczywistości. wszystko na opak. tam, gdzie ma być kreska, nagle tworzy się gwałtowna fala. i zamiast skupiać się na rzeczach naprawdę istotnych i je spokojnie układać, wiecznie coś popsute. patrzę i nie wierzę, że niektóre rzeczy mogą mieć miejsce.
ale wysnuje sobie spokój, pewnie też. taka końcówka października, który miał być lepszy. jednak w tym roku niewiele rzeczy jest dobrych. raczej wiele ostatnich i nie udanych.

na pocieszenie znowu powoli, niespiesznie piszę wiersze. och, jak to pięknie się pisze.
po długim okresie nieznośnej ciszy jest to rodzaj mikrocudu. sięgnęłam po mistrzowską poezję
Mistrza Herberta i w Jego wierszach odnalazłam (w końcu!) nastrój i słowa pobudzające moją poezję.

tymczasem powolna trochę sobota trwa, w tle muzyka z poprzedniej siesty. idę po książkę, chociaż na chwilę.





wtorek, 25 października 2016

jasne i ciemne

cały październik otulony mgłą. cały październik taki ciemny. na przemian mokro i zimno.
o każdej porze światło elektryczne. książki czytam znowu Cabre, dla niego odłożyłam wszystko, co czytałam, żeby znowu pobyć w jego świecie. uśmiecham się to dobra lektura. (cień enucha)
a że wszystko mgliste i raczej ołowiane na zewnątrz jeszcze lepiej te książki smakują,

w kuchni ciągle zupy kremy- to najgenialniejsze zupy na świecie. lubię, kiedy w nich dużo warzyw jest gładko zmiksowanych. z soczewicy, brokuła i cukinii.
 od czasu do czasu ciasta. w niedziele szarlotka, chociaż nie zachwycała po wyjściu z piekarnika, to przyjemnie się ją je. lubię jabłka, szczególnie te ukryte w cieście.

przed ciastem (dla duszy) trening (dla ciała) a potem placki z cukinii i cabre na miły wieczór.
takie rzeczy po kolei lubię kiedy się wydarzają, to mnie uspokaja. inne ciągle się burzą.


czwartek, 20 października 2016

październikiem popołudniowym

chciałam zapamiętać z tego października piękne złote liście. i piękne jesienne słońce.
dziś stałam z parasolką w ręku, nogami trochę tonąc w kałuży (dobrze, że mam ładne kalosze;) i robiłam zdjęcia liściom, charakteryzował je uparty brak ozdób w postaci promieni słonecznych. za to bardzo równomiernie i monotonnie padało. jest w tym jakiś spokój, w tym deszczu.
jest taki mały plusik tej pogody można delektować się towarzystwem książki oraz kota (chociaż kota, to bez względu na aurę;) i być pod kocem.

a poza tym jesienią taką tak miło włącza się piekarnik  piecze i gotuje.
może jutro zrobię szarlotkę. a tak to raz były ptysie (bardzo się bałam kulinarnej katastrofy, a jednak
wyszły piękne i na pewno jeszcze do nich wrócę.) tylko wcześniej muszę opanować trudną sztukę jak nie ubrudzić całej kuchni ciastem;) i knedle- uwielbiam je, są pyszne. nic mnie tak nie cieszy jak ta kulka ciasta ze śliwką w środku oblana gęstą śmietaną i cynamonem.

a w muzyce też ładnie. (tylko cały czas żałuje, na trójka zrezygnowała z 3 wymiarów gitary)
za to jest nowa płyta Kings of Leon, która sprawiła, że znowu chce ich słuchać.
no i piękny Aksamit Anny Gacek- idealny na ciemne jesienne wieczory.

tymczasem koniec kocykowania, czas zadbać o formę:)




wtorek, 4 października 2016

wtorek w październiku

jesień się zachmurzyła, ochmurzyła. kłębiaste ciemne obłoki suną leniwie po niebie.
słońca raczej mało i jakoś rzadko. teraz świeci, ale tak bardzo jesiennie z szumem liści w tle.
ostatnio świat ciągle mi się taki szary wydaje, o a teraz znowu liście szumią.


w czytaniu jakieś niezrozumiałe zaległości. kłębią mi się książki wszędzie.
za to w poezji mojej pusto. i ta pustka jest niepokojąca. co nie znaczy, że  będzie zawsze, czekam na zmianę. prowadzę wewnętrzne przygotowania do wzięcia się w garść powinny dać jakiś efekt (nie tylko w dziedzinie tworzenia wierszy)
w muzyce istnieją u mnie tylko dwa zespoły (poza tym trójka, ale to tak tylko przypominam;)

literacko jestem w Islandii z A. Indrioasonem  Hipotermią im dłużej Go czytam, tym bardziej mi się przypomina, dlaczego mi się nie podobał wcześniej za bardzo. najwyraźniej to była szansa na wyrost. albo kwestia tłumaczenia.
czasem  bywam w Nowym Yorku z Paulem Austerem i Trylogią nowojorską nie wiem jeszcze jak międz nami będzie.  Z USA niedaleko do Kanady, gdzie spotykam się z Alice Munro i jej tomem opowiadań Uciekinierka lubię ją niezależnie od tego co napisała.


kings of leon (chociaż miałam już okres, że nie słuchałam ich wcale, to teraz wraz z nową płytą chce ich coraz więcej) cheap tobacco (przypadkowo wyszerpane w internetach, kawałek czasu temu, ale ciągle podoba mi się tak samo #dobrebopolskie ;) 





sobota, 24 września 2016

pierwsza garść zdjęć

to zdjęcia z pełni lata powolnych, długich letnich godzin.  dotykanie ciężkich skór drzew. 
minuty płynące od zielonego do zielonego. drobne zachwyty. to była właściwie pełnia drobnych zachwytów. a na te lubię patrzeć najbardziej. 








czwartek, 22 września 2016

wypisy z czwartku

mam jeszcze całe garści zdjęć z wakacji, a tu już rozciąga się w przestrzeni wrzesień.
mogłby być ten sierpień w nieskończoność. taki zanurzony w słońcu, jak był i lekko nudny.
a teraz znowu niedługo będą piękne liście. przebiorą się z zielonego w wielobarwne stroje.
z jesienią kojarzą mi się miłe, grube powieści; jakich dawno nie czytałam. chcę do tego wrócić, do długich spotkań z książką.

ten początek jesieni zaczął się od długich, ciepłych swetrów. od kryminałów, pieczenia. i snucia się czasu (to się akurat nie powinno zdarzyć) dużo trójki. właśnie słucham nowej audycji moniki brodki.
pierwszy odcinek to absolutny smutek. nie podoba mi się. jesieni nie zaczyna się od najsmutniejszych piosenek świata. litości!

kryminały teraz czytam marininę już nawet nie pamiętam kiedy przeczytałam jej pierwszą książkę.
to musiało być kilka historii temu;) okazało się, że dobrze się ją czyta. chociaż jeszcze nie wiem, czy iluzja grzechu mi się podoba. gdzieś tam w tle zostały listy osieckiej i przybory. to niegrzecznie czytać cudze listy, ale tym nie można się oprzeć.  odłozyłam na półkę jeszcze  leonie swann krocząc w ciemności, szkoda, że to nie kontynuacja poprzednich powieści, tęsknie za owcami bardzo.

w kuchni snuje czas codziennie. w kuchni mogłabym pracować. ostatnio upiekłam bułeczki mleczne
do mleka (które pije rzadko, ale one idealnie nadają się też do dżemu). i powstał jeszcze placek drożdżowy z porzeczkami (dobór owoców był jak dla mnie zbyt przypadkowy)
a najmilszym wspomnieniem zeszłego tygodnia były pierogi. pierwsze, własnoręcznie ulepione, które zdecydowanie podniosły moją kulinarną samoocenę. gdyby tylko nie trwało to tak dłuugo.

brakuje mi pisania wierszy. natchnienie gdzieś uciekło. idę do kuchni zrobić coś dobrego na pocieszenie.



środa, 31 sierpnia 2016

we wnętrzu środy

ta płyta Julii Pietruchy zaczyna się od szumu dużej wody. to chyba ocean.
na życie nad oceanem kupiłabym bilet w jedną stronę. choć kojarzy mi się to tylko z wiecznie
splątanymi przez wiatr włosami, to i tak to musi być przyjemne.

odbiłam sobie łzy nad zmarnowanym ciastem. było takich kilka. w poniedziałek zrobiłam cynamonki drożdżowe, do których ciasto cudownie urosło i pięknie się upiekło. słodkie w smaku, nie za twarde. muszę popracować nad stopniem rozwałkowania.
a dziś na obiad pyzy chmurki z sosem śliwkowym smażonym na miodzie i posypanym cynamonem.
żałuje, że tak mało tego sosu zostało. charakteryzuje się on lekką cierpkością i miłym posmakiem miodu. będę go chyba teraz robić do wszystkiego. poza tym zupa ogórkowa i przy okazji zrobiłam masło orzechowe ( przy którym  się odrobinę zagapiłam i trochę za bardzo uprażyłam orzechy. na szczęście nie była to zbiorowa katastrofa, pojedyńcze jednostki odrzuciłam, jako zbyt brązowe i już)
będzie idealne na śniadanie.

a teraz idę pojeździć na rowerze. do lasu. trzeba uczcić ostatni dzień lata.
będę za nim tęsknić, bardzo. teraz na parapecie już wrzosy.


czwartek, 25 sierpnia 2016

sierpniowy czwartek

sierpień taki miły w słońce bogaty. mogłabym być łąką pod sierpniowym niebem. 
 otulona w słońce, przebrana w zielone. nade mną błyszczały by białe obłoki. 
takie proste to byłoby życie. 

w sierpniu wciąż piekę. i właściwie ciągle to samo ciasto ze śliwkami. ostatnio są celebrytkami w mojej kuchni. raz było porzeczkowe. porzeczki były u mnie bardzo intensywnie. na samą myśl o czuje w ustach ten cierpko-słodki smak. przypadkiem udało się uratować dwa kubeczki z działki, reszta nieszczęślwie uschła. ale śliwki są cudowne. chyba moje całkiem pierwsze, pierwsze ciasto było właśnie z nich. 
a tak to pełnia jabłek, kolb kukurydzy często, jeżyn (uwielbiam jeżyny, ale i tak tęsknie za malinami)
od czasu do czasu z mascarpone (mogłabym go jeść łyżkami) z owocami. 
ciągle też pomidory (prezent z działki; funkcjonuje tam instytucja bardzo miłej Pani sąsiadki) 

czytanie ostatnio mi się zacięło. nie sięgam po nic. czekam na wenę do czytania. może wróci. 
za to jestem oczarowana płytą julii pietruchy. bardzo, bardzo dobrze się słucha. właśnie z koncertu w trójce. 


piątek, 12 sierpnia 2016

piątek i lista

moje zwolnione życie trwa. rozciąga się pomiędzy słuchanie, czytanie i pieczenie i gotowanie.
słuchanie miłej trójki, zawsze. to radio chyba płynie mi we krwi. teraz lista przebojów z piotrem baronem, od radia nie można już chcieć więcej. chyba, że Siesty i Marcina Kydryńskiego, właśnie czyta swoją książkę o 11:50 ja ostatnio jestem w domu o tej dziwnej porze, więc słucham. ale wypożyczę ją sobie, chcę jej dotknąć. lubię dotykać książek. 

czytanie tego jest dużo. od maja do teraz przeczytałam 10 książek, nie wiem czy to jest normalne. 
w literach jest jakiś spokój, a ja chłonę spokój, każdy centymetr spokoju. nadrobiłam większość powieści z listy, którą od czasu do czasu aktualizuję. obecna mi się skończyła. to znak będę w końcu spokojna. a więc konsekwetnie poszłam dziś do biblioteki i wypożyczyłam 3 ksiażki:) żeby to było bardziej trwałe uczucie. 

pieczenie to jest radość i udręka jednocześnie. radość, bo uwielbiam smak i zapach masła. lubię dotykać ciasta, nadziewać dróżdżówki. obsypywać kruszonką sezonowe owoce. i patrzeć jak rośnie. 
udręka, kiedy składam sobie nic nie warte obietnice; nigdy więcej nie wejdę do kuchni. ciągle zapominam, że pieczenie bywa kapryśne, każdy taki kaprys, to mój strasznie zepsuty nastrój. 
ukojenie na takie kuchenne nie farty to gotowanie;) pomidorowa z przecierem od Babci, makarony ze wszystkim i niczym i zapiekanki z ziemniaków, we wszystkim cukinia. to jest bardzo interesujące warzywo pasuje do każdego słonego dania. zawsze mam na nią pomysł. 

piątek zapada się w ciemność. wszystko chłodne, ale orzeżwiające. chyba cieszę, że nie ma upału. 



piątek, 22 lipca 2016

zbiór wakacyjny

Gdańsk olśnił mnie słońcem, kiedy wysiadłam z pociągu, błyszczał hojnie rozrzucając promienie.
Ten moment wychodzenia ze środka podróży w innym mieście trwa zawsze tak krótko, ale jest najmilszy z tym "wszystko przede mną".

Całą pierwszą drogę nad morze czułam musujące endorfiny w sercu i brzuchu. Piękne granatowe na powierzchni z białą pianką na piaszczystym brzegu. Chciałam biec prosto w morski brzuch z radości, ale nie za bardzo umiem pływać, więc zostało mi tylko miłe łaskotanie w sercu.

Potem wycieczki po zakątkach miasta tymi mniej znanymi, nie turystycznymi.
Stare Miasto też było hałaśliwe, gwarne i szumiące wieloma językami. Wiele w nim życia, które niezmiennie przyciąga, aż chciałoby się w nim zanurzyć.
Ale najbardziej podoba mi się morze. O morzu chce mi się pisać wszystko wierszem i prozą.
I w ogóle.

Gdynię podpatrywałam przez obiektyw aparatu: ogromne statki. Wiele hałasu i turystów odrobinę za dużo. A i tak chciałabym tam wrócić.
Dzień na Sopot emanował słońcem. Zamiast kolejki podmiejskiej droga wiodła plażą i bryzą morską. Boże, jak mi było dobrze z tym morzem pod nosem!z ciągłym przystawaniem na zdjęcia.
A samo miasto białe swoją architekturą i takie jasne, jakby cały czas się odbijało w bardzo jasnych chmurach. W Sopocie też Radiowy Plac Trójki (poczułam lekkie rozczarowanie, że to tylko tyle, ale sama nie wiem, czego się spodziewałam) zatęskniłam bardzo za ich muzyką. Na wakacjach przeważnie brak radia.
Dzięki drodze powrotnej zdążyłam  opalić  się (słońce nadmorskie w tym roku kapryśne raz zimne raz ciepłe) na niespotykany u mnie zbliżony do brązowego odcień skóry.

Jedzenie to słodkie arbuzy, lody, maliny, kurki. W kolejności dowolnej. Warzywa lśniące czerwone pomidory, młode marchewki, smukłe fasolki i brokuły.
A lody o smaku nieba solonego karmelu.

Nad morzem szumiało. Szumiało mi w sercu.
Plaża po intensywnej ulewie zimna  i szorstka. A i tak miła i piękna z muszelek i kamyków.
Woda piękna, głęboka , granatowa, jej szum jak muzyka. Nie słuchałam muzyki i byłam szczęśliwa.

Wzięłam jedną książkę Botanikę duszy, wróciłam z nieprzeczytaną. Patrzałam na morze, nie miałam czasu na czytanie.

środa, 29 czerwca 2016

w środku

lato wielu pięknych aktów. znowu niebieskie, znowu lekkie białe i złote.
pachnie owocami i warzywami. wypełnione kadrami do zapamiętania na dłużej.
rano na trójce bosko! Piotr Baron uwielbiam każdą muzykę jaką nadaje i jak o niej mówi.

w kuchni na okrągło to samo koper, rzodkiewki i ogórki. zupy jarzynowe, drugie dania warzywne.
wszystko zielono- zielone. chrupiące i młode. dziś po młodej zupie, będą serwowane leniwe pierogi.
a na deser bób, czekałam na niego bardzo, taki letni i pachnący zielonym.

w książkach Stryjeńska, której jeszcze połowa mi została. to dobra lektura, czasem bardziej wartka, czasem mniej, ale chce się ją dokończyć.
w literach wiersz, nie każdy udany, ale powolnie dojrzewają.

Nogaś dziś w Do południa opowiadał o listach Tove Jansson, myślę, że to będzie moja następna lektura. podobna była bardzo przyjaźnie nastawiona do ludzi, chętnie bym się przyjrzała z bliska jej codzienności.

niedziela, 26 czerwca 2016

w weekend

lato rozbłyszczało się w sobotę jak najbardziej złota ze wszystkich kul. ozłociło chyba wszystko, padało na zieleń wydobywając z niej najpiękniejsze tony, zachowywało się trochę jak dziecko, które ciągle chce być w centrum uwagi. to był piękny dzień na picie wody z nieskończoną ilością cytryny i mięty. z przyjemnością o tym myślę w tą chłodną niedzielę. 

w sobotę celebrowałam spokój istnienia usiłując jednocześnie nie dopuszczać do siebie myśli, że ta złota kula emituje zwykły upał i jestem na granicy rozpłynięcia się. nie negując tych kilku zdań powyżej. mój spokój rozchwiał się i ostatecznie upadł w zderzeniu z meczem. polsko- szwajcarski pojedynek zakończony tak pięknym finałem wzruszył mnie. a kiedyś wśród rzeczy, które mnie wzruszają na pewno nie wymieniłabym meczu. muszę sobie przemyśleć tą listę jeszcze raz.  

chłodna niedziela znowu okraszona spokojem. udekorowana książką cały czas Stryjeńska. 
będę ją czytać przy kolacji- absolutnie najlepsze połączenie jedzenie i czytanie. od zawsze to dobrze na mnie wpływa. w mojej krwi na pewno płyną litery. jestem absolutnym, nieuleczalnym molem książkowym. kocham wszystkie książki jeśli tylko są na mnie w stanie wywrzeć wrażenie. przywiązuje się do autorów, serii, nie lubię ostatnich stron w powieściach. i nic tak nie przyciąga mojego wzroku jak półki z książkami. 

reszta potem.

piątek, 24 czerwca 2016

o piątku parnym

po inauguracji lato wybuchnęło z wielkim entuzjazmem. słońce rozprażyło się i napuszyło do monumentalnych rozmiarów prawie boga. pierwsza kawa z lodem dziś była, smakowała jak woda z kawą z  ale najważniejsze, że odrobinę ochłodziła. w ogóle ochłoda to brzmi pięknie i tęsknie. 
w kuchni brakuje mi tylko bobu, którego ciągle zapominam kupić i spoglądam coraz częściej w stronę malin w warzywniaku. chce mi się ich bardzo. 

oddałam nesbo do biblioteki jednocześnie wypożyczając dwa nowe kryminały. to był taki odruch bezwarunkowy. pożegnałam też poniedziałkowe dzieci, nie lubię oddawać niedokończonych książek, ale w tej było coś tak bardzo smutnego, że nie mogłam jej dłużej czytać. A poza tym czeka na mnie jeszcze Stryjeńska, chyba wolę ją. 

muzyki jest jakby mniej ostatnio; w tle przeplatają się tylko ulubione audycje z trójki i to wszystko. 
poza tym lubię słuchać często tego samego i to wprowadza w moją listę przebojów spokój i przewidywalność, którą można z przyjemnością burzyć. 
słuchałam dziś Dawida P lubię jak śpiewa, ta płyta jest lekko melodramatyczna, ale nie ma w tym nic męczącego. męczący był tylko regularnie zacinający się odtwarzacz. 

wracam do kuchni zrobić herbatę miętową i sprawdzić co tam w radiu mówią. 
mam nadzieję, że w końcu przestaną męczyć wielką brytanie. biedni brytyjczycy zostali chyba odmieni przez wszystkie przypadki. 

piątku i tak miło, że jesteś. najważniejsze jest przecież zapamiętywanie tych dobrych wycinków dnia, a nie tych, które wywołują głęboki niesmak. 


wtorek, 21 czerwca 2016

z wtorku

mała radość w pierwszy dzień lata. w kuchni nadal pachną truskawki, koper we wszystkim w zupie i na kanapkach. bez kopru moje życie kuchenne nie miałoby sensu. zrobiłam trzecie ogórki małosolne
(sprawdzałam w warzywniaku, czy ładnie pachną, powinny wyjść) bez ogórków to już byłaby prawdziwa tragedia. nie lubię tragedii dlatego łączę ogórki i koper. 
jeszcze większa kuchenna radość z wczoraj drożdżówek z serem, mam do tego przepisu tylko dwa zastrzeżenia: ser jest stanowczo za słodki i składanie każdej z nich w klasyczną kopertę jest lekko irytujące. następne jakie zrobię będą zwijane w ślimaka. a przepis z cukierni lidla. 

a książki nadal nesbo i poniedziałkowe dzieci. sprawdzałam urodziłam się w piątek, będę mniej nieszczęśliwa. czytanie ich prawie jednocześnie to jak przeskakiwanie z letniej pogody do chłodnej zimy. w ogóle czerwiec jest rekordowy pod względem ilości książek, mam już od tego lekki zawrót głowy. 

żeby to było chociaż piękne lato. 


sobota, 18 czerwca 2016

w sobotę

w piątek lista w tle czytania książki, dosłownie. za każdym razem się przekonuję, że czytanie i słuchanie muzyki się ze sobą nie łączy. jednak mam jednorodną uwagę. czytałam nesbo krew na śniegu (do tego jeszcze mógłby być slipknot w tle albo inny zespół z rodzaju tych nieprzyjemnych)
i z każdym zdaniem bałam się coraz bardziej wyobraźni autora. On potrafi być naprawdę straszny, nie wiem skąd mu się to bierze. chociaż dom krwi macbride był jeszcze gorszy, aż (nie to jest absurdalne jeśli się tą książkę przeczyta) chciałoby się przejść na wegetarianizm. 
dobre straszne książki pozwalają genialnie odciąć się od różnych bóli w sercu. moje serce najlepiej uspokaja się literami. 

sobota jest leniwa, powolna i taka stworzona do  uspokajania się po gorzkim tygodniu, on naprawdę był w smaku gorszy niż czekolada ze 100 % zawartością kakao. czekolada po prostu musi być słodka, inaczej zostają jej odebrane wszystkie cudowne właściwości. 
gorzki smak tych pięciu dni na długo zostanie mi w ustach. zjadłabym maliny na poprawę nastroju, chociaż one są znowu dla mnie są bardzo nieprzyzwoite. ale czy to źle? najpiękniejsze erotyki jakie przeczytałam w życiu miały w tle właśnie maliny. a leśmian nie mógł się mylić. 

w tym tygodniu z wariantów kuchennych zrobiłam tylko raz pyzy drożdżowe oraz szarlotkę, z której najmniej podobała mi się jej wysokość kaprysu(!) wierzchnia piana z białek, która w zamyśle miała przypominać bezę, ale piekarnik się uparł, że nie. w piekarnikach jest jakaś doza złośliwości. ale na pocieszenie kruchy spód był przyjemny i pachniał i smakował masłem. wszystko się we mnie buntuje przeciwko dodawaniu margaryny do ciasta. 

sobota piękna z gładkim niebem przecinanym lekko rozmazanymi obłokami. 


poniedziałek, 13 czerwca 2016

na czerwiec

W weekend nic nie ugotowałam oprócz klasycznej wody na herbatę. Jadłam truskawki i to wszystko.
Przyjemne dla języka było jeszcze łamanie palcami bezy z sernika. Czasem piana z białek ma fanaberie i nie chce wyjść albo drastycznie zapada się w sobie. A ta jest idealnym dopełnieniem dla kruchego spodu i lekkiej pianki serowej, która sama w sobie zawsze wydaje mi się odrobinę kwaśna. Ale może ja mam dziwne kubki smakowe. 

Było mało muzyki w tym weekendzie, Siesta mi gdzieś się zagubiła. A teraz i tak wszystko czego słucham jest albo za ciężkie, albo zbyt lekkie. I mi się te melodie gubią i tworzą hałas. 


Burzy się pogoda na taką burzącą się pogodę najlepsza jest czarna herbata (popołudniu) i książka. 
Z książek będę czytać na przemiennie Poniedziałkowe dzieci i Stryjeńską Angeliki Kuźniak- słyszałam ją na trójce we fragmentach. I od tego czasu zaczęła kiełkować we mnie chęć by sięgnąć po papierową wersję. Przypadkiem była w bibliotece jeszcze nowa, piękna i pachnąca literami wydrukowanymi na 80 g papierze. Chciałabym mieć perfumy o zapachu nowej książki. 

Zburzyła się pogoda, wracam do herbaty i szukania piosenek jednak jakiś miłych na początek lata. 


piątek, 10 czerwca 2016

wszystko zielone



Tydzień obfitujący w jedzenie truskawek, słuchanie trójki i czytanie. jak zwykle za dużo czytania, ale, że czytanie pomaga na wszystkie bóle świata, nie mogłam bym tak po prostu mu się oprzeć.
tym bardziej, że mój kot miał w tym tygodniu ciągłe dni obrażania się na świat i nie można na nim było polegać w kwestii kototerapii. Sam wyglądał jakby potrzebował więcej kawy, te poranki wszystkie pięć były bardzo senne.

najbardziej jasną i zieloną godziną tego tygodnia miał wtorek, pod wpływem impulsu zaprosiłam się do ogrodu botanicznego. przystawałam sobie przy każdym zielonym, patrzałam na zielone przez słońce. bardzo chciałam złote i zieleń ze sobą połączyć, jak na luźne chcenie;) wyszło ładnie.
było w tym robieniu zdjęć coś radosnego, a ja teraz  zauważam każdą małą radość. dodaję ją sobie do wcześniejszej i mam ich odrobinę więcej. 







poniedziałek, 6 czerwca 2016

w złotej kuli czerwca

Jest złoty początek czerwca, a ja ciągle jeszcze nie jeździłam na rowerze. A to jest taka radość, może dlatego, że ostatnio jest tej radości we mnie mniej. Tymczasem złotowłosy czerwiec będzie rozkwitać i myślę, że ta radość rowerowania dojrzeje. Teraz przecież wszystko dojrzewa.

Oddałam do biblioteki Dzienniki Twardocha. Czuje się teraz cudownie wypełniona mądrymi zdaniami. Układam je sobie w pamięci dla długiego pamiętania. I przypominania.
Kilka cytatów zapisałam sobie, żeby od czasu do czasu do nich wrócić. Była to genialna uczta literacka czasem ciężka i gorzka w swoich trudnych zdaniach, a czasem zwykła, codzienna, jak wycięta z każdego dnia.
Ale nie zostałam z pustymi rękami.

Jako, że niedziela miała w sobie deszcz, który wylewała na świat w nierównych odstępach czasu, upiekłam ciasto. Ciasto jest najlepsze na deszczową pogodę, szczególnie szarlotka. Bardzo zresztą lubię wyjadać potem mus jabłkowy, który zostaje na dnie w słoiku, a to była taka niedziela, że zjedzenie go było jedynym rozwiązaniem dla poprawy nastroju. Te jabłka smakują jak złoty miód.

A poza tym jem truskawki codziennie. Od piątkowego wieczora w kuchni pachnie ogórkami małosolnymi (żadne kupione w warzywniaku tak bosko nie smakują) co oznacza, że zaczęło się naprawdę lato:)

Tymczasem zamieniam elektroniczne litery na papierowe i miseczkę obmawianych truskawek:)





czwartek, 2 czerwca 2016

w tle czerwca

Nie mogę przestać myśleć o gotowaniu. Z tego myślenia zawsze mi wychodzi wchodzenie do kuchni. Choć ostatnio codziennie kupuję kg truskawek  i jem je posypane cukrem, to nie jest jakaś wielka kuchnia, ale sprawia największą przyjemność. To jednak końcówka maja pachniała na przemiennie
bułeczkami pszennymi i focaccią. Do spróbowania przepisu na tą ostatnią zainspirował mnie przepis na zwykła kaszę z młodą kapustą. Przepis na kaszę i młodą białogłową kapustę (z ksiażki qmam kasze) brzmiał tak: ,, ... podaję posypaną świeżym koperkiem, czasem ze świeżą focaccią orkiszowo- jaglaną smakuje bosko, świeżo i delikatnie".
Cóż sama focaccia mnie nie rozczarowała, ale ja ją chyba tak. Zapomniałam (tak to jest kiedy przepisy, z których się będzie korzystało zapisuje się na małych karteczkach;) ją ponakłuwać widelcem i w ogóle i wyszła taka puchata. Na drugi raz będę wobec niej bardziej brutalna;)
Znowu bułeczkom lekko się stwardniało w piekarniku, no to nie jest najbardziej pożądany efekt, gdy coś ma być po prostu chrupiące.

A literacko zbliżam się dramatycznie nieubłagalnie do końca dzienników Twardocha. Teraz czytam go znacznie wolniej. Na pocieszenie wracam do kuchni na zupę z młodą botwinką i jajkiem.




niedziela, 29 maja 2016

końcówki maja

to był tydzień zanurzania się w kuchni. patrzenia na łamiące się na wszystkim senne pasma słońca.
w środę piekłam znowu drożdżowe w podwójnej ilości. kruszyłam sobie te drożdże do kubka z ciepłym mlekiem i byłam zupełnie szczęśliwa. pierwsze były brioche z rodzynkami w środku. następnym razem dodam więcej rodzynek. tak ładnie się piekły, że aż się wzruszyłam.
następne rumieniły się w piekarniku bułeczki angielskie do konfitur. a jak potem pachniało pomieszkałam sobie przez chwilę w tym zapachu.
Z małych, dobrych rzeczy oglądanie parku z kłującym słońcem i lekką jak chmurka burzą.
Obfotografowałam go sobie od wewnętrznej strony liści są piękne. Patrzyłam na zielone iglaste
i zapamiętywałam każdą miłą sekundę tego oglądania. Na deser było czytanie na ławce.

A czwartek miał pewną chmurzastą melancholię w sobie. wyszłam na oglądanie i dotykanie maków. czerwone delikatne płatki w oceanie trawy. tak to wyglądało, jakby to jakiś malarz wymyślił. A na wieczór kaprys się w słońcu odezwał i wyszło trochę poświecić.

w piątek słuchałam lp3 porannej za to wieczorem listy nie, bo byłam zajęta piciem kakao z łusek kakaowca i jedzeniem do tego rogalików krucho- drożdżowych.
rano znowu robiłam ciasto drożdżowe na pyzy gotowane na parowej chmurce polewając je obficie konfiturą, która została po bułeczkach. Konfitura się wykończyła, na szczęście bułeczki jeszcze zostały, zaraz je będę jadła na deser.
popołudnie było parne, dopiero jak się weszło do parku gdzieś to znikało. na tą parną okoliczność kupiłam sobie kombinezon, w pierwszej chwili myślałam, że to po prostu krótka sukienka w kwiatki, ale nie i bardzo dobrze, będzie się nadawał na rower:)

sobota kojarzy mi się z zapachem gazety, więc kupiłam sobie w środę duży format i leży nadal nie przeczytany, bo literacka nadal jestem w wielorybach i ćmach. okazuje się, że gazeta to już za wiele.

teraz siesta na trójce, pełna tryptyków, jak zwykle. Kydryński błyskotliwy również jak zwykle.
w sieście jest magiczna, nie wytłumaczalna synchronizacja między moimi nastrojami muzycznymi a nadawanymi piosenkami. uwielbiam to. i mogłabym rozwodzić się nad tym godzinami, ale nie mam aż tyle tych godzin.
niedziela w końcu zaczęła pachnieć truskawkami, smakować słodko-cierpko. to pierwsze w tym roku. p i e r w s z e literuje sobie to słowo z radością, że będą pachniały jeszcze w domu.



wtorek, 24 maja 2016

we wtorku

w Wielorybach i Ćmach jest jakaś melancholia jesienna. Ten Dziennik dobrze by się czytało w oparach późnolistopadowego słońca. A dziś z otwartego balkonu cały dzień pachnie deszczem.
Deszczem takim letnim, gorącym i lepkim. W listopadzie deszcz jest kłujący, zimny i szary.
Dokładnie w tej kolejności, taki katalog wrażeń.

Strasznie przeżywam te dzienniki, ale dawno tak nic mi się nie podobało (oprócz pisania Cabre, ale on jest doskonały i kropka) ze strony 107 taki cytat:
,, Jako absolutny ekstrawertyk z bezsilną zazdrością podziwiam milczenie introwertyków, wydaje mi się szlachetniejsze, mam zawsze w konfrontacji z introwertyzmem poczucie własnej niezręczności, hałaśliwości, niestosownego obnażania się w każdym słowie i geście, jakbym nie potrafił jeść nożem i widelcem, i zasiadał do wytwornej kolacji w eleganckim towarzystwie".

Jako absolutny introwertyk czasem odbieram swoje przywiązanie do ciszy, jako nadmierne.
A ilość wypowiadanych słów minimalizowałabym nieustannie. W konfrontacji z ekstrawertykiem czuje, że to moje milczenie to jest niezręczność przyprawiona nie taktem, co wcale nie pomaga, wręcz przeciwnie, zapętlam się w tym milczeniu jeszcze bardziej. I czuje to obustronne zażenowanie.
A tak na to się patrzy z drugiej strony.

Niezależnie od wszystkiego mój organizm syci się dobrymi literami. Poza przyjemnie cierpkim ciastem z rabarbarem i innymi majowymi kuchennymi dobrociami.

poniedziałek, 23 maja 2016

majów moich wielokrotność

maj w końcu rozpromienił się, rozświecił. tęskniłam za tą promienną złocista kulą słońca.
zaczyna już lekko parzyć, ale i tak chciałam żeby już była. jak zawsze.
w niedzielę opalał się nawet mój kot robiąc wywrotki na balkonie, tak żeby futerko z każdego boczku się ogrzało. to było takie miłe patrzeć jaki jest szczęśliwy.

maj smakuje rzodkiewką i wszystkim nowym warzywnym. młodym i chrupiącym.
lubię lekko palący w język smak rzodkiewki zjadam ją  prawie do wszystkiego. do tego
zielony chłodny ogórek. marzą mi się już małosolne, nie mogę się doczekać poczucia tego słonego
smaku. ogórki małosolne wywołują mnie wręcz ekstatyczne uczucia, nie wiem czy to zdrowe.

w książkach mam szczęście. mam pełne ręce dobrych książek. nie jestem samotna mam tyle dobrych liter koło siebie. Im bardziej czytam Wieloryby i Ćmy tym wyżej na mojej liści jest Twardoch.
to dobra lektura, ładnie zbudowane zdanie i nie ciągnie mi się ten dziennik, nie męczę się przy nim.
dobry przykład rozwija, prawda? a mnie się najbardziej chce literacko rozwijać ostatnio.

więc kończę, bo będę zajęta wyjadaniem młodej, kwaśnej, pysznej kapusty kiszonej;)






czwartek, 19 maja 2016

czwartkiem poetyckim

włosy prześwietlone światłem wirują w powietrzu
unoszone podmuchami

trzymam w dłoniach wianek z kwiatów
by wplątać go we włosy

to światło łamiące się na pojedynczych pasmach
unoszone podmuchami wprost do Twych ust

trzymam w dłoniach wianek z kwiatów
z czerwonych płatków w odcieniu warg

to światło łamie się na konturach warg
uniesionych blisko cienia Twych ust

nabrzmiałe od dotyku słońce
gaśnie i opada w czarną ziemię

Wreszcie litery stają się posłuszne na dotyk palców. Można im coś kazać, przestawiać i sprawiać
że nabierają znaczenia. Litery nabrzmiałe od dotyku zamieniają się w wiersz, bo w nich też płynie krew. Krew w literach jest niebieska, one są królewskie. One są elitarne. Czasem niewolniczo poddańcze wenie, nadają się do głaskania. Potem znowu i znowu zimne, aż ręce marzną, nie można ich rozpuścić. Biorę je w dłonie, a one tylko kruszą się jak lód. I nic to wtedy jest tak jakby stać na środku zamarzniętego jeziora i nie móc krzyczeć ani biec.
Dziś są dobre, słucham Laterns on the Lake i one też słyszą i pozwalają się pisać.



środa, 18 maja 2016

w środku tygodnia

w poniedziałek improwizowałam w kuchni i wyszła mi z tego pochwała ciasta drożdżowego.
najprostsze historie, trochę dobrej muzyki w tle, dotyku, drożdży i mąki i powstały pyzy drożdżowe.
dotąd twierdziłam, że ciasto drożdżowe nie jest dla mnie, że się nie polubimy, ale pierwsze spotkanie zmieniło mój stosunek do niego. Pierwsze były racuchy, potem następne i okazało się, że zaczynamy pasować do siebie. A teraz te piękne lekkie pyzy, będzie z tego coś na dłużej. Prawdopodobnie to związek długodystansowy, tak na to sobie liczę.  A jak one zachwycająco pachną, sama radość.

zjadłam wczoraj ostatnie okruchy szarlotki, z poczuciem, ze taka piękna mogła mi się przydarzyć
raz jedyny... porzucając jednak wrodzoną surowość wobec swoich wypieków, mam nadzieję na rysującą się w jasnych barwach przyszłość.

od poniedziałku też wypełnia mnie literacka radość, literuję sobie ją ze słodką powolnością.
trochę mi się tych książek nazbierało. w sumie mogłabym czytać od rana do późnego wieczora.
dziennik Twardocha jest pierwszy Wieloryby i ćmy. Wydrukowany na papierze Ecco Book Cream 80 g vol. 2,0 to bardzo przyjemny w dotyku papier i ładnie pachnie. a poza tym czytanie dobrego słowa podnosi jakość własnego.
a w formie doczytania Jorn Lier Horst Psy gończe. To nie tak, że to zapychacz czasoprzestrzeni, ja lubię kryminały. A ten zaczyna się od opisu deszczowej pogody, idealna synchronizacja z tym co za oknem.



niedziela, 15 maja 2016

Niedzielne wszystko

tli się we mnie dumna z mojej niedzielnej szarlotki. to nie oczywiste! 
mojemu pieczeniu najczęściej towarzyszy lekkie szaleństwo i trochę improwizacji. 
czasem ciasto się obraża i nie wychodzi. 
Kiedy wyjęłam ją z piekarnika była piękna: kruchy spód, lekki jak chmurka mus z jabłek a to okryte pianą z białek z kruszonką. I taką ją chciałam zjeść:)
niedziela jest muzyką siestą a później Lou Doillon żeby nie zepsuć czegoś w tym obrazie. 
kolekcjonuję sobie takie miłe wrażanie, do zapamiętania. 






sobota, 14 maja 2016

Soboty wiele

sobota jest po to by być powolną. powolną i bezproduktywną, no przecież przymierzanie butów, to nie stanie przy taśmie w fabryce, prawda? ale w przypływie dobroci dla moich stóp wybrałam takie, które chyba będą wygodne (z butami to nigdy nic nie wiadomo) nie ważne, że wydałam na nie, moje prawie ostatnie zapracowane pieniądze. no musiałam ich jeszcze trochę zostawić, w razie skrajnej depresji i smutku, kiedy będę musiała kupić książkę...
potem rytualna kawa (o zgrozo, w kawiarni nie wiedzą, że po prostu nie! nie cierpię kawy z zimnym 
mlekiem) ale ostatecznie moje uwielbienie dla kofeiny przeważyło. przymknęłam oko na mleko. 

za to nie przeczytałam dziś słówka,ale jeszcze jest wczesny wieczór, więc może to nadrobię, chociaż nadal szukam dobrej lektury. Gdybym miała sobie zdefiniować dobrą lekturą byłaby powieścią bez nadmiernie rozciągniętej przez fabułę melancholii. ostatnio skończyłam Jaśnie Pana Cabre. pozostaje pod nieustającym wrażeniem jego wyobraźni. czasem robi mi się wręcz przykro, że przeczytałam Wyznaję, bo to najwspanialszy czytelniczy prezent, jaki mogłam dostać w życiu. A wracając do Jaśnie Pana przez cały czas czytania tej książki czułam się jakbym miała w ustach gorzką czekoladę, ale jednak to czekolada z dużą ilością kakao w składzie. 

teraz czas na owinięcie się w kołdrę, nastawienie płyty Dawida P. i celebrowanie wieczoru bezproduktywnej soboty żeby dobrze nastawić się na niedzielę. 

piątek, 13 maja 2016

w trzynasty dzień miesiąca

Piątki rano są słodkie jak cukierki czekoladowe. A dziś jeszcze słońce, chce się tym słońcem otulić, tak na wszelki wypadek, na chmurne dni. Na zapas.
Kawa, gdzieś w tle muzyka, w ogóle piątek to dzień muzyki (przecież lista przebojów na trójce). Lista Trójki leży na mapie mojej nadwrażliwości muzycznej. Są takie gatunki muzyczne i stacje muzyczne, które bez żalu zrzuciłabym w czarną dziurę.Na mojej skromnej mapie, po prostu brak dla nich miejsca. Bywa to męczące dla innych ludzi, ale nic nie mogę z tym zrobić.

Tak mi jest mało poetycko, zbliżyłam się ostatnio do rzeczywistości aż za mocno. Takie zbliżenia powodują brak natchnienia. W poezji natchnienie musi być. Prozy się dopiero uczę, po cichu liczę, że coś z tej nauki będzie dobrego.

Nie boję się 13 piątku miesiąca, ja już limit nieszczęść wyczerpałam wcześniej. Po prostu chciałabym teraz spokoju, trochę liter, trochę czytania, niczego specjalnego. Jak chciałam czegoś specjalnego, to się nie dobrze kończyło. A ja już mam dość końców. Teraz muszę sobie znaleźć miły początek.





czwartek, 12 maja 2016

Kadr dnia pisanie palcem

Znowu jestem gdzieś wewnątrz upływu czasu. Może go w ten sposób trwonię, tylko na niego patrząc, nie parząc sobie rano ust kawą. A jak wiadomo najlepsza kawa to jest ta, którą pije się powoli. Indywidualnie, bez nie dobrych kanapek z dżemem. Coś jest nie tak z tymi kanapkami po 6-tej rano, one zawsze są nie dobre. Teraz śniadanie jem później, ale to też przecież nie dobrze, bo trwonię czas.
A dzisiaj po 13 jak zwykle na trójce trzy wymiary gitary, a ja stałam tyłem do radia i obierałam ze skorupek orzechy arachidowe.Będzie wytworne masło orzechowe w słoiczku z naklejką po konfiturach śliwowych. Masło orzechowe  idealnie nadaje się do wyjadania go palcem ze słoiczka pod koniec.

Kontempluje też rozzielenie się świata. Na ogół zielone za oknem mnie nie interesowało. W tą wiosnę czułam się jakbym stała przy nim przez cały czas dojrzewania. Czułam jak ziemia pulsuje zielonym, jak z czarnego rodzi się życie. Tak bym chciała to życie garściami mieć. Zachować i trzymać.
A między myślami  o zielonym strzępy wierszy, denerwuje mnie to. Gdzie moje pisanie?!tak jakby stało się  zbyt wymagające prowadzenie długopisu po kratkowanym papierze. I wściekanie się we mnie burzy i tupanie nogą, że nie wychodzi. Na razie nie rzucam papierem.  

Zaginam rogi książek. Czytam, ale jakbym nie czytała. Wszystko dzieje się jakby obok mnie. 
Myślę o czytaniu, tak mi się jakoś gorzko robi, kiedy trwonię czas i nie czytam. Obiecałam sobie mądre książki też. Że nie będę obojętnie ich mijać. Jeszcze się obrażą. 
Na biurku opowiadania Wiśniewskiego (w których aż kipi od melancholii) opierają się o Drach Twardocha (znowu On osadzony w najczarniejszej rzeczywistości, czasem się Go boję) więc nie czytam żadnego. Każdy uwiera na swój sposób.

Teraz wieczór się zrobił z tego pisania, słucham Smolika, bo wydaje mi się, że nie jest smutny.
Poza tym z niczym mi się nie kojarzy, ostatnio każde skojarzenie, wywołuje westchnienie wagi słonia.




czwartek, 10 marca 2016

Kadr dnia: wiersz

znowu tu jestem w bliskości ze słowem
znowu tu jestem w słowach 
biegnę wprost w tę dolinę
anachroniczną 
prastarą 
przebrzmiałą 

znowu tu jestem pełna słów 
na skraju palców litery 
anachroniczne
przebrzmiałe

to dolina przestrzenna 
gdzie serce moje zakorzenione 
rośnie wspina się aż do ziemi

znowu jestem tu
rosnę słowem 
rosnę w słowie

zakorzeniona w prehistorii  

to dolina gdzie 
słów urodzaj anachroniczny 
gdzie wszystkie rosną w ziemi 
zielonej 

p.s. wróciłam do korzeni. wróciłam do wierszy.