poniedziałek, 28 kwietnia 2014

Z mojej półki: Joanna Bator Japoński wachlarz. Powroty.

źródło zdjęcia 
Japoński wachlarz przerwał monodominację kryminałów. To książka nie do zaszufladkowania. Umyka próbom wtłoczenia w jakiś konkretny gatunek. Nie mieści się w schematach jak sama Japonia. 

To książka, którą czyta się... płynnie. Nie znalazłam bardziej pasującego określenia. Chodzi mi przede wszystkim o spójność tekstu, ciekawe anegdoty itd. Otwieram i już tam jestem, albo pragnę tam być. Jest taką fantastyczną podróżą Alicji w Krainie Czarów, Krainie Kwitnącej Wiśni. 

Szukam tych właściwych słów (między kolejnymi kostkami czekolady) pierwsze wrażenie wyniesione z lektury zgadza się absolutnie z opisem na okładce. Jest to pyszne antropologiczne danie z zabarwionym socjologicznie deserem. 

Wiele tu form socjologicznych, które przyciągnęły moją uwagę. Zjawisk uchwyconych przez autorkę fascynujących w swojej różnorodności. Trudności w opowiedzeniu o tej książce, to że to świat, ludzie, których się nie widziało. Jednak ta wędrówka przez doznania utrwalone na papierze też może wciągnąć. W końcu od czego są książki? 

Joanna Bator opisuje Japonię jako kraj niezwykle uporządkowany, z silnie sformalizowanymi stosunkami społecznymi. Ten kraj łamie  nasz europejski sposób postrzegania rzeczywistości. Autorka zwraca uwagę na przywiązanie Japończyków do wszelkich zasad współżycia w społeczeństwie. Wszelkie odstępstwa od zastanej rzeczywistości są przyjmowane negatywnie. 
Jednym z przykładów może być żeby nie użyć słowa segregacja, bo brzmi brzydko, nierówność płci- jest tam silniej zakorzenia niż w państwach europejskich. Kobiety są postrzegane w pewnych określonych rolach, a wyjście poza ich ramy narusza naturalny porządek.Kobieta jako matka, żona, czy gospodyni domowa jest akceptowana, w przeciwieństwie do kobiety naukowca. To zawód, który jest postrzegany jako typowo męski. Odchodzenie od tego podziału to długoletni proces. Pewne zachowania są jak proces socjalizacji bardzo silnie zakorzenione. 

Porządek społeczny i wynikające z niego normy to podstawa.  Życie jak wszyscy (ekstrawagancja ma negatywny wydźwięk) to wręcz fundamentalna cnota, jak pisze Joanna Bator. 

Sam język japoński ściśle odzwierciedla to jakim społeczeństwem są Japończycy. To wyjątkowo kulturalny naród. Praktycznie obce są im wulgaryzmy. Pełen zwrotów grzecznościowych i uprzejmości. Intencją mówiącego (chyba prawie nigdy) nie jest obrażenie drugiej osoby.
 Generalnie stopień jego skomplikowania przekracza moje zdolności rozumowe, więc nie będę się wgłębiać w zawiłości gramatyczne.

O ile w innych kulturach i krajach angielski to postawa komunikacji, w Japonii jest zupełnie odwrotnie. Angielski to po prostu bariera komunikacyjna, której przekroczenie dla przeciętnego Japończyka stanowi problem nie do pokonania. W tym przypadku zawodzi system nauki w szkole, gdzie stawia się na pamięciowy tryb przyswajania wyrwanych z kontekstów słówek. Które to słówka później z niczym się nie kojarzą, funkcjonując jako samotne wyspy.
Choć w przestrzeni publicznej możemy spotkać się z angielskim jest on mocno zjaponizowany.
Występuje przeważnie w hasłach reklamowych czy prostych komunikatach informacyjnych.
Daleki od znanej wszystkim poprawności gramatycznej.

Fascynujące w tej opowieści jest dążenie Japończyków do jak najściślejszego zapanowania nad naturą. Z jednej strony jest to zrozumiałe przez przełożenie geograficzne na styku płyt tektonicznych wywołujących fatalne w skutkach trzęsienie ziemi czy fale tsunami, nie wspominając o wybuchach wulkanów. To co mogłoby być miłym skwerkiem, czy parkiem zostaje ujarzmione i praktycznie zabetonowane. Tylko nad  niszczycielska siłą natury trudno zapanować, jej prostsze miejskie formy są poddane działalności człowieka.

Zaczynam popadać w słowotok, a nie chciałabym odkryć wszystkiego. Wszystkich palet krajobrazu tego egzotycznego świata. W każdym razie polecam!

I do następnego razu!










sobota, 12 kwietnia 2014

Z mojej półki: John Verdon Wyliczanka

źródło zdjęcia
Trwa nieustający zwrot w stronę kryminałów. Właściwie mogłabym stworzyć osobny cykl zawierający morze przeczytanych książek z tego gatunku. Jako, że mógłby nie mieć końca zostawię sobie margines na inne pozycje. Też następna książka na mojej liście jest egzotyczna i
z pozoru wyrwana z kontekstu. Ale o tym następnym razem.

Gdybym miała żonglować sloganami napisałabym: świetny
debiut amerykańskiego autora. Brak słabszych momentów przeciągających fabułę i sprawiających, że książka się dłuży. Nie czułam się znudzona, ani nie kartkowałam kilku kartek do przodu, żeby zobaczyć czy coś się w końcu zacznie dziać.

Podobało mi się też samo rozwiązanie akcji. I to, że nie było ono tak do                                         końca tylko samym podsumowaniem fabuły. Który to zabieg pojawia się u niektórych autorów. Misterne budowanie napięcia, nie zamieniło się ani na chwilę w nudne budowanie napięcia. Verdon zręcznie wplótł w to wszystko studium zachowania mordercy. Może sama osoba odrobinę zbyt oczywista , ale to minimalne naciągnięcie nie odbiera fabule błyskotliwości.

Detektyw Dave Gurney jest na emeryturze. Zajmuje się (hmm dość specyficznym zajęciem) edytowaniem i retuszowaniem zdjęć uchwyconych przez siebie morderców, które później są wystawiane w pobliskiej galerii sztuki.
Były policjant nie umie się odnaleźć w wolnym czasie, którego ma teraz za dużo. Dlatego postanawia włączyć się w śledztwo gdy ofiarą mordercy pada jego przyjaciel z czasów studiów.
I tu zaczyna się gra między policjantami a wyrafinowanym zabójcą. Zabójcą, który wie jaką liczbę pomyślisz przysyłając ją wraz z groźnie brzmiącymi wierszami. (Nigdy nie wiadomo, co w poecie siedzi..)

Książka ma 500 stron, ale to ten rodzaj literatury, od której odrywa się wraz z ostatnim zdaniem.


Do następnego razu!

piątek, 4 kwietnia 2014

W kontekście

Jeszcze jeden wiersz o Julii. Julia niezmienne umiera. Niezmiennie z tego samego powodu.
Niezmiennie ten sam smutek Julii oczywiście, bo przecież nie mój. Powtarzalność tego smutku
u Julii nikogo nie dziwi, przychodzi z każdą interpretacją tego wiersza na nowo. To takie etapy, które wiadomo, że przyjdą, tylko nie wiadomo kiedy. I wtedy znowu o Niej piszę, bo przecież nie o sobie. Że umiera z miłości po raz kolejny. Umieranie z miłości jest jej rutyną. A za każdym razem ma ten sam wyjątkowo gorzki smak. Ona to wszystko mówi za mnie.

Na próżno jej umieranie. Na próżno trudy zapadania w sen. Jest jak Śpiąca Królewna obudzi
się na pewno, pomimo zarośnięcia zamku dzikim pnączem i tak powróci do życia. A pnącze
skruszy się. Moja Julia tak naprawdę nie umiera do końca, choć gryzie wargi do krwi.
Jak pisze mistrzyni Poświatowska: Jestem Julią mam lat tysiąc żyję-.

Więc żyję nie tylko w przenośni literackiej.