niedziela, 29 maja 2016

końcówki maja

to był tydzień zanurzania się w kuchni. patrzenia na łamiące się na wszystkim senne pasma słońca.
w środę piekłam znowu drożdżowe w podwójnej ilości. kruszyłam sobie te drożdże do kubka z ciepłym mlekiem i byłam zupełnie szczęśliwa. pierwsze były brioche z rodzynkami w środku. następnym razem dodam więcej rodzynek. tak ładnie się piekły, że aż się wzruszyłam.
następne rumieniły się w piekarniku bułeczki angielskie do konfitur. a jak potem pachniało pomieszkałam sobie przez chwilę w tym zapachu.
Z małych, dobrych rzeczy oglądanie parku z kłującym słońcem i lekką jak chmurka burzą.
Obfotografowałam go sobie od wewnętrznej strony liści są piękne. Patrzyłam na zielone iglaste
i zapamiętywałam każdą miłą sekundę tego oglądania. Na deser było czytanie na ławce.

A czwartek miał pewną chmurzastą melancholię w sobie. wyszłam na oglądanie i dotykanie maków. czerwone delikatne płatki w oceanie trawy. tak to wyglądało, jakby to jakiś malarz wymyślił. A na wieczór kaprys się w słońcu odezwał i wyszło trochę poświecić.

w piątek słuchałam lp3 porannej za to wieczorem listy nie, bo byłam zajęta piciem kakao z łusek kakaowca i jedzeniem do tego rogalików krucho- drożdżowych.
rano znowu robiłam ciasto drożdżowe na pyzy gotowane na parowej chmurce polewając je obficie konfiturą, która została po bułeczkach. Konfitura się wykończyła, na szczęście bułeczki jeszcze zostały, zaraz je będę jadła na deser.
popołudnie było parne, dopiero jak się weszło do parku gdzieś to znikało. na tą parną okoliczność kupiłam sobie kombinezon, w pierwszej chwili myślałam, że to po prostu krótka sukienka w kwiatki, ale nie i bardzo dobrze, będzie się nadawał na rower:)

sobota kojarzy mi się z zapachem gazety, więc kupiłam sobie w środę duży format i leży nadal nie przeczytany, bo literacka nadal jestem w wielorybach i ćmach. okazuje się, że gazeta to już za wiele.

teraz siesta na trójce, pełna tryptyków, jak zwykle. Kydryński błyskotliwy również jak zwykle.
w sieście jest magiczna, nie wytłumaczalna synchronizacja między moimi nastrojami muzycznymi a nadawanymi piosenkami. uwielbiam to. i mogłabym rozwodzić się nad tym godzinami, ale nie mam aż tyle tych godzin.
niedziela w końcu zaczęła pachnieć truskawkami, smakować słodko-cierpko. to pierwsze w tym roku. p i e r w s z e literuje sobie to słowo z radością, że będą pachniały jeszcze w domu.



wtorek, 24 maja 2016

we wtorku

w Wielorybach i Ćmach jest jakaś melancholia jesienna. Ten Dziennik dobrze by się czytało w oparach późnolistopadowego słońca. A dziś z otwartego balkonu cały dzień pachnie deszczem.
Deszczem takim letnim, gorącym i lepkim. W listopadzie deszcz jest kłujący, zimny i szary.
Dokładnie w tej kolejności, taki katalog wrażeń.

Strasznie przeżywam te dzienniki, ale dawno tak nic mi się nie podobało (oprócz pisania Cabre, ale on jest doskonały i kropka) ze strony 107 taki cytat:
,, Jako absolutny ekstrawertyk z bezsilną zazdrością podziwiam milczenie introwertyków, wydaje mi się szlachetniejsze, mam zawsze w konfrontacji z introwertyzmem poczucie własnej niezręczności, hałaśliwości, niestosownego obnażania się w każdym słowie i geście, jakbym nie potrafił jeść nożem i widelcem, i zasiadał do wytwornej kolacji w eleganckim towarzystwie".

Jako absolutny introwertyk czasem odbieram swoje przywiązanie do ciszy, jako nadmierne.
A ilość wypowiadanych słów minimalizowałabym nieustannie. W konfrontacji z ekstrawertykiem czuje, że to moje milczenie to jest niezręczność przyprawiona nie taktem, co wcale nie pomaga, wręcz przeciwnie, zapętlam się w tym milczeniu jeszcze bardziej. I czuje to obustronne zażenowanie.
A tak na to się patrzy z drugiej strony.

Niezależnie od wszystkiego mój organizm syci się dobrymi literami. Poza przyjemnie cierpkim ciastem z rabarbarem i innymi majowymi kuchennymi dobrociami.

poniedziałek, 23 maja 2016

majów moich wielokrotność

maj w końcu rozpromienił się, rozświecił. tęskniłam za tą promienną złocista kulą słońca.
zaczyna już lekko parzyć, ale i tak chciałam żeby już była. jak zawsze.
w niedzielę opalał się nawet mój kot robiąc wywrotki na balkonie, tak żeby futerko z każdego boczku się ogrzało. to było takie miłe patrzeć jaki jest szczęśliwy.

maj smakuje rzodkiewką i wszystkim nowym warzywnym. młodym i chrupiącym.
lubię lekko palący w język smak rzodkiewki zjadam ją  prawie do wszystkiego. do tego
zielony chłodny ogórek. marzą mi się już małosolne, nie mogę się doczekać poczucia tego słonego
smaku. ogórki małosolne wywołują mnie wręcz ekstatyczne uczucia, nie wiem czy to zdrowe.

w książkach mam szczęście. mam pełne ręce dobrych książek. nie jestem samotna mam tyle dobrych liter koło siebie. Im bardziej czytam Wieloryby i Ćmy tym wyżej na mojej liści jest Twardoch.
to dobra lektura, ładnie zbudowane zdanie i nie ciągnie mi się ten dziennik, nie męczę się przy nim.
dobry przykład rozwija, prawda? a mnie się najbardziej chce literacko rozwijać ostatnio.

więc kończę, bo będę zajęta wyjadaniem młodej, kwaśnej, pysznej kapusty kiszonej;)






czwartek, 19 maja 2016

czwartkiem poetyckim

włosy prześwietlone światłem wirują w powietrzu
unoszone podmuchami

trzymam w dłoniach wianek z kwiatów
by wplątać go we włosy

to światło łamiące się na pojedynczych pasmach
unoszone podmuchami wprost do Twych ust

trzymam w dłoniach wianek z kwiatów
z czerwonych płatków w odcieniu warg

to światło łamie się na konturach warg
uniesionych blisko cienia Twych ust

nabrzmiałe od dotyku słońce
gaśnie i opada w czarną ziemię

Wreszcie litery stają się posłuszne na dotyk palców. Można im coś kazać, przestawiać i sprawiać
że nabierają znaczenia. Litery nabrzmiałe od dotyku zamieniają się w wiersz, bo w nich też płynie krew. Krew w literach jest niebieska, one są królewskie. One są elitarne. Czasem niewolniczo poddańcze wenie, nadają się do głaskania. Potem znowu i znowu zimne, aż ręce marzną, nie można ich rozpuścić. Biorę je w dłonie, a one tylko kruszą się jak lód. I nic to wtedy jest tak jakby stać na środku zamarzniętego jeziora i nie móc krzyczeć ani biec.
Dziś są dobre, słucham Laterns on the Lake i one też słyszą i pozwalają się pisać.



środa, 18 maja 2016

w środku tygodnia

w poniedziałek improwizowałam w kuchni i wyszła mi z tego pochwała ciasta drożdżowego.
najprostsze historie, trochę dobrej muzyki w tle, dotyku, drożdży i mąki i powstały pyzy drożdżowe.
dotąd twierdziłam, że ciasto drożdżowe nie jest dla mnie, że się nie polubimy, ale pierwsze spotkanie zmieniło mój stosunek do niego. Pierwsze były racuchy, potem następne i okazało się, że zaczynamy pasować do siebie. A teraz te piękne lekkie pyzy, będzie z tego coś na dłużej. Prawdopodobnie to związek długodystansowy, tak na to sobie liczę.  A jak one zachwycająco pachną, sama radość.

zjadłam wczoraj ostatnie okruchy szarlotki, z poczuciem, ze taka piękna mogła mi się przydarzyć
raz jedyny... porzucając jednak wrodzoną surowość wobec swoich wypieków, mam nadzieję na rysującą się w jasnych barwach przyszłość.

od poniedziałku też wypełnia mnie literacka radość, literuję sobie ją ze słodką powolnością.
trochę mi się tych książek nazbierało. w sumie mogłabym czytać od rana do późnego wieczora.
dziennik Twardocha jest pierwszy Wieloryby i ćmy. Wydrukowany na papierze Ecco Book Cream 80 g vol. 2,0 to bardzo przyjemny w dotyku papier i ładnie pachnie. a poza tym czytanie dobrego słowa podnosi jakość własnego.
a w formie doczytania Jorn Lier Horst Psy gończe. To nie tak, że to zapychacz czasoprzestrzeni, ja lubię kryminały. A ten zaczyna się od opisu deszczowej pogody, idealna synchronizacja z tym co za oknem.



niedziela, 15 maja 2016

Niedzielne wszystko

tli się we mnie dumna z mojej niedzielnej szarlotki. to nie oczywiste! 
mojemu pieczeniu najczęściej towarzyszy lekkie szaleństwo i trochę improwizacji. 
czasem ciasto się obraża i nie wychodzi. 
Kiedy wyjęłam ją z piekarnika była piękna: kruchy spód, lekki jak chmurka mus z jabłek a to okryte pianą z białek z kruszonką. I taką ją chciałam zjeść:)
niedziela jest muzyką siestą a później Lou Doillon żeby nie zepsuć czegoś w tym obrazie. 
kolekcjonuję sobie takie miłe wrażanie, do zapamiętania. 






sobota, 14 maja 2016

Soboty wiele

sobota jest po to by być powolną. powolną i bezproduktywną, no przecież przymierzanie butów, to nie stanie przy taśmie w fabryce, prawda? ale w przypływie dobroci dla moich stóp wybrałam takie, które chyba będą wygodne (z butami to nigdy nic nie wiadomo) nie ważne, że wydałam na nie, moje prawie ostatnie zapracowane pieniądze. no musiałam ich jeszcze trochę zostawić, w razie skrajnej depresji i smutku, kiedy będę musiała kupić książkę...
potem rytualna kawa (o zgrozo, w kawiarni nie wiedzą, że po prostu nie! nie cierpię kawy z zimnym 
mlekiem) ale ostatecznie moje uwielbienie dla kofeiny przeważyło. przymknęłam oko na mleko. 

za to nie przeczytałam dziś słówka,ale jeszcze jest wczesny wieczór, więc może to nadrobię, chociaż nadal szukam dobrej lektury. Gdybym miała sobie zdefiniować dobrą lekturą byłaby powieścią bez nadmiernie rozciągniętej przez fabułę melancholii. ostatnio skończyłam Jaśnie Pana Cabre. pozostaje pod nieustającym wrażeniem jego wyobraźni. czasem robi mi się wręcz przykro, że przeczytałam Wyznaję, bo to najwspanialszy czytelniczy prezent, jaki mogłam dostać w życiu. A wracając do Jaśnie Pana przez cały czas czytania tej książki czułam się jakbym miała w ustach gorzką czekoladę, ale jednak to czekolada z dużą ilością kakao w składzie. 

teraz czas na owinięcie się w kołdrę, nastawienie płyty Dawida P. i celebrowanie wieczoru bezproduktywnej soboty żeby dobrze nastawić się na niedzielę. 

piątek, 13 maja 2016

w trzynasty dzień miesiąca

Piątki rano są słodkie jak cukierki czekoladowe. A dziś jeszcze słońce, chce się tym słońcem otulić, tak na wszelki wypadek, na chmurne dni. Na zapas.
Kawa, gdzieś w tle muzyka, w ogóle piątek to dzień muzyki (przecież lista przebojów na trójce). Lista Trójki leży na mapie mojej nadwrażliwości muzycznej. Są takie gatunki muzyczne i stacje muzyczne, które bez żalu zrzuciłabym w czarną dziurę.Na mojej skromnej mapie, po prostu brak dla nich miejsca. Bywa to męczące dla innych ludzi, ale nic nie mogę z tym zrobić.

Tak mi jest mało poetycko, zbliżyłam się ostatnio do rzeczywistości aż za mocno. Takie zbliżenia powodują brak natchnienia. W poezji natchnienie musi być. Prozy się dopiero uczę, po cichu liczę, że coś z tej nauki będzie dobrego.

Nie boję się 13 piątku miesiąca, ja już limit nieszczęść wyczerpałam wcześniej. Po prostu chciałabym teraz spokoju, trochę liter, trochę czytania, niczego specjalnego. Jak chciałam czegoś specjalnego, to się nie dobrze kończyło. A ja już mam dość końców. Teraz muszę sobie znaleźć miły początek.





czwartek, 12 maja 2016

Kadr dnia pisanie palcem

Znowu jestem gdzieś wewnątrz upływu czasu. Może go w ten sposób trwonię, tylko na niego patrząc, nie parząc sobie rano ust kawą. A jak wiadomo najlepsza kawa to jest ta, którą pije się powoli. Indywidualnie, bez nie dobrych kanapek z dżemem. Coś jest nie tak z tymi kanapkami po 6-tej rano, one zawsze są nie dobre. Teraz śniadanie jem później, ale to też przecież nie dobrze, bo trwonię czas.
A dzisiaj po 13 jak zwykle na trójce trzy wymiary gitary, a ja stałam tyłem do radia i obierałam ze skorupek orzechy arachidowe.Będzie wytworne masło orzechowe w słoiczku z naklejką po konfiturach śliwowych. Masło orzechowe  idealnie nadaje się do wyjadania go palcem ze słoiczka pod koniec.

Kontempluje też rozzielenie się świata. Na ogół zielone za oknem mnie nie interesowało. W tą wiosnę czułam się jakbym stała przy nim przez cały czas dojrzewania. Czułam jak ziemia pulsuje zielonym, jak z czarnego rodzi się życie. Tak bym chciała to życie garściami mieć. Zachować i trzymać.
A między myślami  o zielonym strzępy wierszy, denerwuje mnie to. Gdzie moje pisanie?!tak jakby stało się  zbyt wymagające prowadzenie długopisu po kratkowanym papierze. I wściekanie się we mnie burzy i tupanie nogą, że nie wychodzi. Na razie nie rzucam papierem.  

Zaginam rogi książek. Czytam, ale jakbym nie czytała. Wszystko dzieje się jakby obok mnie. 
Myślę o czytaniu, tak mi się jakoś gorzko robi, kiedy trwonię czas i nie czytam. Obiecałam sobie mądre książki też. Że nie będę obojętnie ich mijać. Jeszcze się obrażą. 
Na biurku opowiadania Wiśniewskiego (w których aż kipi od melancholii) opierają się o Drach Twardocha (znowu On osadzony w najczarniejszej rzeczywistości, czasem się Go boję) więc nie czytam żadnego. Każdy uwiera na swój sposób.

Teraz wieczór się zrobił z tego pisania, słucham Smolika, bo wydaje mi się, że nie jest smutny.
Poza tym z niczym mi się nie kojarzy, ostatnio każde skojarzenie, wywołuje westchnienie wagi słonia.