W listopadzie przytul mnie książką. Przytul mnie miękką historią spowitą we mgle. We mgle rozkosznej historii która zabiera mnie w nierzeczywistość. Wyobraźnia pochłania ponurość, zapala światło. Na niej buduje dom na piasku, lecz lubię mój dom wyobrażeń. Lubię mój dom, choć nie istnieje, wyobraź sobie dom zbudowany ze słów.
A ja chcę miękkości słów policzalnych, słów rozkosznych mających linie kręgosłupa. Słów nabrzmiałych od znaczeń ukrytych pod powierzchnią. Rozbieram je z dosłowności i jaskrawości.
Słowo staje się przebłyskiem jasności. Gaszone i zaświecane, unoszące się i opadające jak w teatrze
cieni. Słowo to cień błyszczący w ciemności. Rozpostarte na brzegu ciała. Słowo przecież pochodzi
z ciała.
Listopadem mnie otul w wierszach zamknij i otwórz ustami. Rozkołysz wyobraźnię późno jesiennymi malinami. Ich szron czerwieni się na wargach o smaku nieskończoności ciała.
Otul mnie słowem, szeptem co zwilża suchość malin.
Słowo pochodzi z ciała. Jestem ciałem z słowa zbudowanym. Wszystko to łatwopalne, ulotne
rozpustnie rozhuśtane między palcami, z wyobraźni wyssane.
W listopadzie pachnie słowem... oprócz deszczu, skruszałych liści zmiętych i pomiętych nie do wyprostowania. Czy można je wysuszyć?
Rozebrane drzewa stają się głęboko czarne z ramionami czułołamalnymi. A niebo ostatecznie zasnuło się szarością. Pod szarym niebem dzień i noc.
Rozgryzam językiem smakowitość malin. Rozgryzam językiem kwaśność owoców, przygryzam wargi- to szept poezji. To szept poetyckiej prozy smakującej kwaśnym, lekko gorzkim owocem.
Rozgryzam językiem smak poezji, przygryzam usta ukrwione szronem z malin.
Się ściemnia. Ściemnia się.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz