sobota, 12 kwietnia 2014

Z mojej półki: John Verdon Wyliczanka

źródło zdjęcia
Trwa nieustający zwrot w stronę kryminałów. Właściwie mogłabym stworzyć osobny cykl zawierający morze przeczytanych książek z tego gatunku. Jako, że mógłby nie mieć końca zostawię sobie margines na inne pozycje. Też następna książka na mojej liście jest egzotyczna i
z pozoru wyrwana z kontekstu. Ale o tym następnym razem.

Gdybym miała żonglować sloganami napisałabym: świetny
debiut amerykańskiego autora. Brak słabszych momentów przeciągających fabułę i sprawiających, że książka się dłuży. Nie czułam się znudzona, ani nie kartkowałam kilku kartek do przodu, żeby zobaczyć czy coś się w końcu zacznie dziać.

Podobało mi się też samo rozwiązanie akcji. I to, że nie było ono tak do                                         końca tylko samym podsumowaniem fabuły. Który to zabieg pojawia się u niektórych autorów. Misterne budowanie napięcia, nie zamieniło się ani na chwilę w nudne budowanie napięcia. Verdon zręcznie wplótł w to wszystko studium zachowania mordercy. Może sama osoba odrobinę zbyt oczywista , ale to minimalne naciągnięcie nie odbiera fabule błyskotliwości.

Detektyw Dave Gurney jest na emeryturze. Zajmuje się (hmm dość specyficznym zajęciem) edytowaniem i retuszowaniem zdjęć uchwyconych przez siebie morderców, które później są wystawiane w pobliskiej galerii sztuki.
Były policjant nie umie się odnaleźć w wolnym czasie, którego ma teraz za dużo. Dlatego postanawia włączyć się w śledztwo gdy ofiarą mordercy pada jego przyjaciel z czasów studiów.
I tu zaczyna się gra między policjantami a wyrafinowanym zabójcą. Zabójcą, który wie jaką liczbę pomyślisz przysyłając ją wraz z groźnie brzmiącymi wierszami. (Nigdy nie wiadomo, co w poecie siedzi..)

Książka ma 500 stron, ale to ten rodzaj literatury, od której odrywa się wraz z ostatnim zdaniem.


Do następnego razu!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz