źródło zdjęcia |
z pozoru wyrwana z kontekstu. Ale o tym następnym razem.
Gdybym miała żonglować sloganami napisałabym: świetny
debiut amerykańskiego autora. Brak słabszych momentów przeciągających fabułę i sprawiających, że książka się dłuży. Nie czułam się znudzona, ani nie kartkowałam kilku kartek do przodu, żeby zobaczyć czy coś się w końcu zacznie dziać.
Podobało mi się też samo rozwiązanie akcji. I to, że nie było ono tak do końca tylko samym podsumowaniem fabuły. Który to zabieg pojawia się u niektórych autorów. Misterne budowanie napięcia, nie zamieniło się ani na chwilę w nudne budowanie napięcia. Verdon zręcznie wplótł w to wszystko studium zachowania mordercy. Może sama osoba odrobinę zbyt oczywista , ale to minimalne naciągnięcie nie odbiera fabule błyskotliwości.
Detektyw Dave Gurney jest na emeryturze. Zajmuje się (hmm dość specyficznym zajęciem) edytowaniem i retuszowaniem zdjęć uchwyconych przez siebie morderców, które później są wystawiane w pobliskiej galerii sztuki.
Były policjant nie umie się odnaleźć w wolnym czasie, którego ma teraz za dużo. Dlatego postanawia włączyć się w śledztwo gdy ofiarą mordercy pada jego przyjaciel z czasów studiów.
I tu zaczyna się gra między policjantami a wyrafinowanym zabójcą. Zabójcą, który wie jaką liczbę pomyślisz przysyłając ją wraz z groźnie brzmiącymi wierszami. (Nigdy nie wiadomo, co w poecie siedzi..)
Książka ma 500 stron, ale to ten rodzaj literatury, od której odrywa się wraz z ostatnim zdaniem.
Do następnego razu!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz