Rozbłyskujące słońce na klawiaturze, bardzo rozleniwia. Ucina krótkie chwile zamyślenia, w tle tylko przemykają słowa, z których ma powstać spójny tekst. Ale się staram zebrać w całość.
Przyjaciółka z młodości podobała mi się, ale ja w ogóle lubię styl Munro. Czytałam ten zbiór opowiadań długo, bo ciągle w ręce wpadały mi inne książki, równie ciekawe... więc tak dojrzewałam sobie do niej. od czasu do czasu wracałam (głównie o najgłupszej porze na czytanie, czyli późnym wieczorem) żeby w końcu ogłosić dotarcie do ostatniej strony.
Jej opowiadania swobodnie unoszą się po powierzchni wyobraźni. Przeplata obrazy rzeczywistości dotykając z jednej strony zupełnie prozaicznych spraw, codziennych rytuałów, czasem wspomnień.
Autorka genialnie rozporządza całym wachlarzem emocji, bywa dramatyczna, melancholijna, a czasem zabawna. A wszystko to by opowiedzieć historie kobiet (bo to one u Munro są głównymi bohaterkami) historie miłości, tęsknoty, umierania, przypadki rządzące życiem.
Jedna z pochlebnych recenzji dotyczącej jej książek (już nie pamiętam autora) mówiła, że autorka tworzy ze swoich opowiadań małe literackie dzieła sztuki zawierając w nich wszystko, co najlepsze.
Wszystko, co najlepsze i co można stworzyć posługując się jedynie słowem. Słowem absolutnie wspaniale zawartym w krótkiej formie.
Wrażenia z lektury pozostawiają smak dobrze wykorzystanego czasu. To przyjemne obcowanie ze słowem, które uzależnia. Ja zawsze jakoś tak pod wpływem impulsów do niej wracam i czuję się jak w domu. Munro nie męczy ani dusi ciężarem nagrody ze Sztokholmu. Ona otwiera drzwi i zaprasza na prowincję w Kandzie. Aż chciałoby się zamknąć oczy i tam pojechać.